
- Będę w nim uczestniczył nie tylko dlatego, że to była wieloletnia posłanka, ale także dlatego, że byliśmy zaprzyjaźnieni. To była osoba bardzo szczególna, szczególna w tym bardzo dobrym tego słowa znaczeniu. Po raz pierwszy usłyszałem o niej jako działacz Komitetu Helsińskiego w Polsce, oczywiście jeszcze z czasów komunizmu, tego nielegalnego. Był już chyba rok 1988, może 1987, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie „bezpieka” już raczej osłabiała swoje działania, a my dowiadujemy się, że gdzieś w Słupsku jest taka działaczka, kolporterka, która jest bardzo prześladowana, dotkliwie bita na komisariatach. Interweniowaliśmy w tej sprawie, ale wtedy Jolanty nie poznałem.
Minęły trzy lata, były zupełnie inne czasy. Podczas kampanii wyborczej w 1991 roku przyjechałem do Słupska, spotkałem się z ówczesnym kierownictwem Porozumienia Centrum. Osobą, która to zorganizowała była niewielka wzrostem, drobna blondynka. Później się dowiedziałem, że ona jest pielęgniarką. Tam, powiedzmy sobie, była różnie traktowana, bo niestety pewne złe obyczaje tam jeszcze wtedy wyraźnie obowiązywały. Przy stole było bardzo wielu lekarzy. Musiałem ją osobiście zaprosić do stołu i to gdzieś obok mnie i wówczas mogliśmy zacząć rozmawiać. Wtedy zacząłem myśleć, że może to ta sama osoba i ją o to zapytałem. Okazało się, że to rzeczywiście ta sama osoba. To wzbudziło moje ogromne uznanie i wielki szacunek dla niej.
Działała dalej, a ja bywałem w Słupsku i to nie jeden raz. Miałem duże spotkania w tamtejszym teatrze, czasem nawet bardzo dramatyczne. A później czasy się zmieniły, też przyjeżdżałem na te spotkania, bo Jola ciągle je organizowała w tym teatrze. Tyle tylko, że kiedyś teatr był łącznie z balkonem „nabity” ludźmi, a później przychodziła jedynie garstka ludzi. Musieliśmy zmienić to miejsce. Spotykaliśmy się w siedzibie dawnego PAX-u.
Jola, mimo że sama była wówczas w skrajnie trudnej sytuacji, starała się robić co mogła dla naszej partii. Bo proszę sobie wyobrazić, że to jest osoba, która była jakby przykładem straszliwej niesprawiedliwości i brutalności komunizmu, ale także niesprawiedliwości III Rzeczypospolitej. Ona nie odzyskała pracy, całe lata miała ogromne kłopoty z pracą, bywała bezrobotna, bywała głodna. Nigdy jednak o nic nie prosiła i zdarzało się, że żyła ze zbierania grzybów. Spotykały ją także osobiste nieszczęścia, których nie chcę opisywać, bo to sprawy bardzo osobiste. Ale osoba, z którą była bardzo związana, nagle zmarła.
W 1999 roku nagle przyszła choroba. Jola zderzyła się z tą wczesną, mam nadzieję, że dzisiaj jest lepiej, służbą zdrowia. Nie zrobiono jej w Słupsku operacji, którą powinno się zrobić. Gdyby ją przeprowadzono, to jest wysoce prawdopodobne, że by dzisiaj po prostu żyła i to żyła normalnie. Oczywiście przy nowotworach to nigdy nie jest pewne, ale taka możliwość była. Później, w końcu zaczęto ją leczyć, ale to dopiero w Gdańsku, kiedy choroba była już dużo bardziej zaawansowana. Napisała do mnie list pożegnalny, że to już koniec. PC było już w stanie, powiedzmy, agonalnym. Ale postanowiłem jej pomóc. Ona chyba jedyna wtedy w PC została w całym województwie słupskim. Może działał jeszcze pan Kujawski, nieżyjący już ojciec obecnego polityka.
Przyjechałem do Gdańska, do takiego strasznego szpitala onkologicznego dla kobiet - rzeczywiście coś potwornego. Ktoś mnie zapytał na schodach, kiedy schodziłem: „I pan w tym piekle?”. Rzeczywiście to było piekło. Tam jej przeprowadzono operację, ale opieka była praktycznie żadna. Ona po prostu nie miała pieniędzy na to - powiedzmy sobie uczciwie - do tego się to wszystko sprowadzało. Żyła w grupie takich pań, które też nie miały pieniędzy i które też były w bardzo trudnej życiowej sytuacji, którymi też się praktycznie nie opiekowano, poza dawaniem leków. One się nawzajem wspierały. Niektóre z nich były pielęgniarkami, salowymi i jakoś sobie pomagały. Miały wyznaczone naświetlania w takim terminie, że to nie dawało szans. Udało się załatwić, żeby te naświetlania były dużo, dużo szybciej. Jola znalazła się w Gdyni w nieporównanie lepszym szpitalu, zupełnie inny świat. Naświetlania okazały się skuteczne. Lekarze niestety mówili jednak Joli, że ona ma bardzo niewiele życia przed sobą. Myśmy już wtedy jej jednak tak intensywnie pomagali, nie była w złej sytuacji materialnej, miała naszą pomoc. Często ją zapraszałem do Warszawy, do dobrych restauracji – chciałem jakoś ubarwić jej życie. Byłem przekonany, że to są ostatnie, jeśli nie miesiące, to lata życia.
Bóg jednak zarządził inaczej. Jola żyła, poprawił się jej stan zdrowia, zaczęła być znów aktywna politycznie. Nawet kandydowała, i jeśli sobie dobrze przypominam bez powodzenia, na prezydenta Słupska. W 2001 roku kandydowała do Sejmu. Nie dostała się - zajęła drugie miejsce. Gdy jednak poseł Walendziak zrezygnował, to w jego miejsce, na początku 2004 roku Jola weszła do Sejmu. Tutaj oczywiście zaczęła pracować w komisji zdrowia i Sejm ją bardzo wciągnął. Jeszcze trochę była słaba, jeszcze trzeba jej było pomagać, co czyniliśmy z radością, mając poczucie, że wspieramy kogoś, kto na to zasługuje, nie tylko dlatego, że jest chory, tylko dlatego, że jest taki, jaki jest.
Pracowała w Sejmie, stale ucząc się różnych rzeczy. Pamiętam, jak mi powiedziała: „Słuchaj, ja myślałam jako pielęgniarka, że sprawy służby zdrowia są w gruncie rzeczy proste, a jak znalazłam się w komisji i zaczęłam tego słuchać, to zobaczyłam że są bardzo skomplikowane. Ja będę musiała się dużo rzeczy nauczyć”. Ale się uczyła. Pracowała też na innych odcinkach, była bardzo aktywna, jeździła także za granicę. To był lepszy okres w jej bardzo trudnym, pełnym różnego rodzaju złych wydarzeń, no i niestety tak krótkim, dużo, dużo za krótkim życiu. I to trwało przez lata, chociaż to się tam z tym zdrowiem wahało, ale generalnie rzecz biorąc funkcjonowała dobrze.
W 2017 roku stan Joli zaczął się bardzo pogarszać. Niestety nie mówiła o tym. Nawet ja nie wiedziałem, że ona jest w Szpitalu Bielańskim w Warszawie. W ogóle nie chciała iść do szpitala, chociaż miała straszne bóle. W 2017 roku na wiosnę napisała testament. Bardziej intensywna pomoc przyszła dopiero wtedy, kiedy było już tak naprawdę za późno, tzn. w lecie tego roku, kiedy po raz kolejny znalazła się w szpitalu. Znalazła wsparcie nie tylko z mojej strony, ale też Elżbiety Witek, która naprawdę zrobiła przy niej tyle, ile by nie zrobiła dobra siostra, gdyby taką siostrę miała. Po drodze zmarł jej brat, a przedtem jej matka, także została ona właściwie bez rodziny.
Te ostatnie miesiące były bardzo bolesne, bardzo trudne. Ona je dzielnie znosiła, mimo że to były straszne cierpienia. Łącznie tych operacji, już nawet nie potrafię powiedzieć ile było, koło siedmiu. Jak miała przerwę w leczeniu i lepiej się czuła, to znów była u siebie w Słupsku. Wówczas myśmy bardzo często rozmawiali przez telefon. Właściwie zawsze o sprawach partii, ponieważ to były wybory, a ona się mocno angażowała w kampanię. Wtedy jeszcze mogła wychodzić z domu, chodziła na spotkania partyjne związane z wyłanianiem kandydatów,. Podjęła m.in. decyzję, kto będzie kandydował na prezydenta Słupska.
I nawet wtedy, kiedy była już ta ostatnia faza, niedługo tuż przed odejściem, jeszcze raz jej się tak troszeczkę poprawiło, to nasza ostatnia rozmowa była już bezpośrednia, bo ja przychodziłem do niej do szpitala. To była rozmowa o tym, co w Słupsku trzeba zrobić. Ona mi przekazywała, komu trzeba różne rzeczy przekazać itd. Już chyba raczej miała świadomość, że to jest bardzo niewielka szansa, ale przez cały czas była bardzo, ale to bardzo zaangażowana. A późnej były kolejne dwie ostatnie operacje. Zupełnie beznadziejna sprawa, na ogół brak przytomności, chociaż czasem ta przytomność wracała. Świadomość, zupełna pewność zbliżającego się końca - w końcu była pielęgniarką. Wiedziała, co się dzieje. No i w końcu śmierć. Mieliśmy wtedy konferencję klubu parlamentarnego w Jachrance. Nie zostałem na dłuższej części. Przyjechałem do Joli stamtąd wieczorem. Mieliśmy wartę przy niej, także w nocy. Umarła kolejnego dnia o jedenastej.
Warto podkreślić, że sama jako pielęgniarka uratowała życie jednej z naszych koleżanek posłanek, która dostała wylewu. Straciła przytomność, upadała, ale chciała wracać do siebie na Południe. Jola zorientowała się, że to jest wylew i można powiedzieć, że zawlokła ją do szpitala. A w szpitalu nie było jasne, kto ma leczyć posłów. Wymusiła to jednak mówiąc, że to jest bezpośrednie zagrożenie życia i jak się okazało to była prawda, bo to był bardzo ciężki wylew. I ta Basia, bo tyle mogę powiedzieć, jeszcze kilka dobrych lat przeżyła, jeszcze parę razy była wybrana na posła. Krótko mówiąc, Jola była osobą dbającą o innych, dobrą. Pamiętam jeszcze inne wydarzenie z dużo wcześniejszego okresu. To był ten okres, kiedy ona była jeszcze w złym stanie. Pewnego dnia do niej zadzwoniłem i pytam, gdzie jest, myśląc że jest w domu. A ona mówi, że w pociągu. To był jakiś trzeciorzędny pociąg, jadący między miasteczkami na Warmii. Pytam więc „Gdzie jedziesz? Po co jedziesz? Jest już prawie noc”. A ona „No, moja jedna koleżanka - z tej grupy właśnie - umierająca poprosiła mnie, żebyśmy jeszcze raz mogły pogadać”. Bo ona, ta koleżanka, tak miło wspominała wieczorne rozmowy tych pań, które się nawzajem wspierały w szpitalu. No i Jola nie odmówiła mimo swojego stanu zdrowia i w nocy z przesiadkami tam dojechała, porozmawiała z nią. To doprowadziło do tego, że do umierającej wrócili mąż i syn, którzy przedtem przerażeni chorobą uciekli z domu. Ta pani umarła. W ciągu dwóch lat po wyjściu ze szpitala umarły wszystkie te panie, tylko Jola została.
Ale powtarzam, była wyjątkowo dobrą osobą. Wyjątkowo dobrą dla ludzi, dobrą także dla zwierząt. Można powiedzieć, że odszedł ktoś - także pod tym względem - niezwykły, bo ludzi, którzy są gotowi tak się poświęcać jest naprawdę niewielu. Jednocześnie żegnamy kogoś, kto miał w sobie wiele radości życia. Ona, mimo tej choroby, była często naprawdę bardzo radosna. To, co robiła, to było coś, co ją pasjonowało, co lubiła robić. Miała oczywiście różne kłopoty jak wszyscy. Miała też swoich przeciwników, wrogów, ludzi, którzy podstawiali jej nogi, złych ludzi, a mówiąc uczciwie to było starcie między dobrem a złem, jeżeli chodzi o jej starcie z niektórymi innymi politykami. Ale powiem, że kiedy ją zobaczyłem nawet tuż po śmierci, to ona była uśmiechnięta.
Właśnie pan prezes powiedział to, o co chciałem zapytać, że to była osoba, których jest coraz mniej w polskiej polityce, którą wiele osób ze skrajnie sobie przeciwnych obozów jak Robert Biedroń, jak nawet posłowie Platformy Obywatelskiej żegnali z sympatią i szacunkiem.
Jakich cech, panie prezesie, można życzyć młodym ludziom, które miała pani posłanka, którzy wchodzą dzisiaj do polityki?
Panie prezesie, Jolanta Szczypińska przez pewien czas była też szefową filii biura poselskiego śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jak pan wspomina tamten czas?
Krótko mówiąc - była kimś, kto zrobił bardzo dużo dobrego i jednocześnie w ten sposób jakoś sam siebie realizował. To nietypowe, bo dzisiaj jest ogromna koncentracja na samym sobie, „brawo ja”. Ona nie była z tych „brawo ja”. Była z tych, którzy rzeczywiście znalazły takie miejsce w życiu, gdzie ta chęć właściwa każdemu człowiekowi, żeby jakoś się realizować połączyła się z tą działalnością dla dobra publicznego i w szerszym tego zakresie całego społeczeństwa, całego narodu i w węższym odnoszącym się do służby zdrowia, odnoszącym się do spraw związanych ze Słupskiem, z jej małą ojczyzną, której nigdy nie opuściła i gdzie chciała być.