fot. prk24.pl
Jeff Nordgaard to jeden z najwybitniejszych koszykarzy, którzy występowali na polskich parkietach. Amerykanin z polskim paszportem sięgnął po trzy mistrzostwa Polski - dwa wywalczył z Prokomem Trefl Sopot, a jedno - z Anwilem Włocławek. Od 2007 do 2009 roku reprezentował AZS Koszalin, a w sezonie 2008/2009 był szkoleniowcem Akademików.

Radosław Żmudziński: Kiedy wymienialiśmy się mejlami, by umówić się na tę rozmowę, zaważyłem wizytówkę jednej z firm dystrybuujących sprzęt sportowy. Czyli po prostu jest pan przedstawicielem handlowym?

Jeff Nordgaard: Sprzedaję odzież szkołom średnim i organizacjom wspierającym rozwój młodych sportowców. To głównie bluzy, koszulki i buty.

Pandemia mocno wpłynęła na handel. Sklepy przeniosły się do internetu.

Jeszcze rok temu mogłem spotkać się z trenerami, dyrektorami sportowymi klubów lub koordynatorami programów. Kiedy był lockdown, przez wiele miesięcy nie odbywały się żadne spotkania. Co więcej, nie było meczów, dzieci nie chodziły do szkoły. Ludzie nie kupowali też odzieży sportowej. Sprzedaż tego typu produktów spadła o połowę, jak nie więcej. Później sytuacja nieco się poprawiła.

A jaka jest sytuacja epidemiczna w Stanach Zjednoczonych?

W różnych stanach są różne zasady. W większości nie wprowadzono lockdownu. Prawdopodobnie 75 procent uczniów chodzi teraz do szkół - zarówno podstawowych, jak i średnich. Już normalnie odbywają się mecze koszykarskie czy piłkarskie. Zajętych może być 25 lub 10 procent trybun. Są również wydarzenia bez udziału kibiców. Wydaje się, że najgorsze już za nami. Trwają szczepienia. Widzimy światełko w tunelu, choć wiemy, że wirus nie zniknie.

Mimo to wciąż nie może pan żyć bez koszykówki.

W tygodniu gram kilka razy z moimi synami. Najstarszy jest już pełnoletni. Właśnie skończył rozgrywki w liceum. Miał dobry sezon, był graczem pierwszej drużyny. Na początku zeszłego tygodnia otrzymał stypendium z Michigan Tech University i jesienią będzie reprezentował barwy tej uczelni.

Czyli jaki ojciec, taki syn… Dawson skończył niedawno 18 lat, a więc za kilka lat będzie mógł przystąpić do draftu.

Gdyby tak się stało, to byłoby jak niezwykły sen. Dawson teraz zamierza grać w Michigan Tech w Houghton, w drugiej dywizji NCAA. Będzie tam przez pięć lat. Ma większe szanse dostania się do NBA niż ja. Ma 207-208 cm wzrostu. jest wyższy ode mnie. Musi jeszcze popracować nad grą na obwodzie i rzutami za trzy. Długa droga przed nim, mimo to jesteśmy bardzo podekscytowani. Zobaczymy, co będzie w przyszłości. Może niekoniecznie zagra w NBA. Jest przecież wiele możliwości rozwoju. Być może wymarzy sobie występy w Polsce? Kto wie?

W którym klubie chciałby zagrać?

Szczerze mówiąc, to nie ogląda za dużo NBA, więc prawdopodobnie nie ma ulubionej drużyny. Z niecierpliwością czeka jednak na wyjazd do Milwaukee Bucks. „Kozłom” kibicujemy, bo to nasz lokalny zespół, mamy do Milwaukee kilka godzin drogi, no i grałem tam przez krótki okres.

Zastanawiałem się, dlaczego po zakończeniu przygody z AZS-em Koszalin w 2009 roku nie kontynuował pan kariery trenerskiej. Był pan oficjalnie drugim trenerem Akademików ze względu na brak licencji. Pierwszym szkoleniowcem był Leszek Doliński.

Tak naprawdę to nie mogłem się doczekać powrotu do klubu w następnym sezonie. Tak przynajmniej planowałem, gdy odchodziłem w 2009 roku. Sytuacja zmieniła się jednak wraz z finansami klubu. Wiedziałem, że powrót po prostu nie miał wtedy sensu, zwłaszcza z dwójką małych dzieci w wieku szkolnym. Dlaczego później nie kontynuowałem kariery trenerskiej? Był to trudny czas. Nie było ofert w Ameryce, może ewentualnie jako asystent trenera w college'u, itp. Otrzymałem za to pracę w handlu i nie wróciłem już do trenerki na poziomie zawodowym. Milę od miejsca naszego zamieszkania mój kolega z college'u jest głównym trenerem tamtejszego zespołu, a ja pomagam mu jako wolontariusz. Przez ostatnich siedem lub osiem lat szkoliłem też dzieciaki i amatorów. Brakowało mi jednak tego, co przeżyłem w Polsce. Podobało mi się trenowanie koszykarzy AZS-u. Bardzo chciałem wrócić, ale wszystko nie potoczyło się tak, jak tego oczekiwaliśmy.

Czy słyszał pan o upadku klubu?

Dowiedziałem się o tym dwa miesiące temu. Informację przekazał mi Marcin Kozak, były prezes AZS-u Koszalin. Nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie byłem na bieżąco z informacjami, odkąd trenerem drużyny przestał być Igor Milicić.

Był pan niskim skrzydłowym, dobrze rzucającym za trzy. Grał pan trzykrotnie w turnieju NCAA. Następnie został wybrany z 53. numerem w drafcie przez Milwaukee Bucks w 1996 roku. Co się stało, że pana kariera w najlepszej koszykarskiej lidze świata była tak krótka?

Zostałem wybrany z 53. numerem, a więc w drugiej rundzie draftu. Nie miałem gwarancji, że dostanę 3-letni kontrakt jak wybrani w pierwszej rundzie. Byłem młodym graczem Bucks, co nie było dobre dla mnie - w drużynie na mojej pozycji grali Ray Allen i Glenn Robinson. Nie pojawiałem się za często na parkiecie, a kiedy sezon się skończył, doszło do lokautu. Staliśmy się wolnymi agentami, nie mogliśmy grać w lidze letniej i spróbować swoich sił w innych ekipach. Sezon 1998/99 także nie rozpoczął się na czas, więc większość chłopaków z pogranicza NBA, takich jak ja, pojechało za granicę.

Zdałem sobie sprawę, że byłem typem zawodnika z końca ławki, który mógł jednak odnieść sukces w Europie. Trafiłem do Viola Reggio Calabria. Gdybym znalazł się w dobrym klubie, to wydawałoby się, że jeszcze mógłbym zagrać w NBA od dwóch do pięciu lat. Mimo to uważam, że miałem szczęście. Po grze dla różnych drużyn - we Włoszech, Hiszpanii i Francji, znalazłem drugi dom w Polsce. Tu odnosiłem wiele sukcesów zarówno z drużynami, w których występowałem, jak i indywidualnie.

Styl gry w NBA bardzo się zmienił. Jeszcze w latach 80. i 90. mogliśmy oglądać walkę pod koszem. Teraz gra się bardziej na obwodzie. Wydaje się, że w obecnych czasach miałby pan większe szanse.

Chociaż zawodnicy są więksi, szybsi i silniejsi, to wydaje mi się, że możesz mieć rację. Pojawiło się wielu specjalistów od rzutów za trzy. Jednak to tylko gdybanie i trudno ocenić, czy rzeczywiście miałbym szansę na grę, bo przecież rywalizowałem z tymi zawodnikami na parkiecie. Słusznie jednak zauważyłeś, że obecny system pasowałby do mojego stylu gry.

Gdy przygotowywałem się do tej rozmowy, znalazłem w internecie mecz Anwilu Włocławek ze Śląskiem Wrocław. 2 listopada 2002 roku rzucił pan aż dziesięć trójek, a spotkanie zakończył z dorobkiem 35 punktów.

Jak mógłbym zapomnieć ten mecz?! Właśnie tego dnia zanotowałem największą swoją zdobycz punktową w historii występów w Polsce. To spotkanie przeciwko tak wielkiemu rywalowi, jakim był Śląsk, wciąż robi wrażenie. Od czasu do czasu opowiadam o tym meczu moim znajomym oraz chłopcom podczas treningu. To była ta część sezonu, gdzie uwierzyliśmy, że możemy sięgnąć po mistrzostwo. Śląsk i Anwil to kluby z wielką historią, ale nienawidzą się. Obydwie drużyny miały wówczas szansę na tytuł. Ostatecznie Anwil zakończył rozgrywki przed wrocławianami.
Po Anwilu była przygoda z Polonią Warszawa. Następnie został pan zawodnikiem Olympiakosu Pireus. W 2005 roku wrócił pan do Polski, by reprezentować ponownie Polonię. Potem przygoda z Prokomem Treflem Sopot, a w 2007 roku przeniósł się pan do Koszalina.

Bardzo miło wspominam pobyt w Koszalinie. Nie odnosiłem z AZS-em takich sukcesów, jak z Anwilem, Prokomem czy Polonią, ale wyniki były wówczas najlepsze w historii klubu. Koszalińscy kibice niesamowicie nas dopingowali, byli bardzo podekscytowani. Zawsze dobrze gra się przed ludźmi, którzy są tak energiczni, nawet wręcz szaleni. Co ciekawe, z miast, w których grałem, moje dzieci najbardziej pamiętają Koszalin. Tutaj chodziły do szkoły, uczyły się języka polskiego, poznawały kolegów.

A gdyby miał pan wybrać... Włocławek, Warszawa, Sopot, Koszalin. W którym mieście czuł się pan najlepiej?

Każde miało zalety. We Włocławku panowała obsesja na punkcie wygrywania. Kiedy zdobyłem z Anwilem mistrzostwo, gdy wyszło się na ulice tego małego miasta, odnosiło się wrażenie, że ludzie chcieli nam stawiać pomniki.

Warszawa była natomiast miastem międzynarodowym. Mogłem poznać tam w większym stopniu kulturę i historię, a także spotkać wielu ludzi - także Amerykanów.

W nadmorskim Sopocie były piękne widoki, a poza tym z Prokomem sięgnąłem po dwa mistrzostwa.

Jak już mówiłem wcześniej, moja żona i dzieci mają najlepsze wspomnienia z Koszalina. Naprawdę dobrze się w tym mieście czuliśmy i chcielibyśmy jeszcze tu wrócić.

Dwa z czterech polskich klubów, w których pan grał, trenował Andrej Urlep. „Gargamel” prowadził Anwil w latach 2002-2006, a AZS Koszalin - 2011-2012.

„Gargamel”! To naprawdę zabawny pseudonim! Odnosił sukcesy z wieloma klubami. Z zawodników potrafił wyciągnąć to, co najlepsze. Miłe było uczucie, kiedy pokonało się trenowaną przez niego drużynę.

Przenieśmy się na chwilę do USA. Kilkanaście dni temu odbył się mecz gwiazd. Team LeBrona pokonał drużynę Duranta 170: 150. Wydaje mi się, że tego typu wydarzenie jest już traktowane jako zabawa, a nie - jak w latach 80. i 90. - bitwa między Wschodem a Zachodem.

Spojrzałem na mecz gwiazd, gdy pracowałem przy komputerze. Niesamowite było to, jak Stephen Curry i Damian Lillard rzucali za trzy z odległości 40-45 stóp, gdzie my rzucaliśmy z odległości 7 metrów. To naprawdę imponujące i widowiskowe. Miło było również zobaczyć Giannisa Antetokounmpo z Milwaukee Bucks, który trafił wszystkie 16 rzutów. Miał kilka udanych prób za trzy, trafiał o tablicę. Poziom obecnych graczy jest niesamowity. Podoba mi się styl gry, który się wykształcił w ostatnich latach. Sezonu zasadniczego nie oglądam regularnie, jedynie gdy są ciekawe mecze. Czekam za to na play-offy, gdzie pojedynki staną się bardziej wyrównane.

Niektórzy tęsknią za czasami „Bad Boysów”, za grą Isiaha Thomasa czy Dennisa Rodmana. Wydawałoby się, że tamta koszykówka była bardziej widowiskowa - gra pod koszem, wsady i niemalże walki na parkiecie.

Zgadzam się, że NBA zmieniła się do tego stopnia, iż nie zawsze jest ją miło oglądać. Tęsknię za jeszcze wcześniejszym okresem. Dorastałem, gdy na parkiecie rywalizowali Larry Bird i Magic Johnson. To była fizyczna koszykówka, rzuty za trzy były wyczynem. Styl zmienił się również, gdy pojawili się „źli chłopcy” z Detroit Pistons, a następnie New York Knicks robili wszystko, by powstrzymać Michaela Jordana przed zdobyciem mistrzostwa sukcesu. Obecna koszykówka nie jest już tak fizyczna, ale gracze są więksi, szybsi i mocniejsi niż kiedykolwiek, dlatego już nie ma walki pod obręczą. Uważam, że to dobre, bo kiedy grasz na obwodzie, ryzyko odniesienia kontuzji jest też mniejsze.

Myślę, że za dwa lub trzy lata rzuty zza połowy staną się normalnością. Stephen Curry już jest lepszy od Reggie’go Millera, o którym w latach 90. mówiono, że jest szalony.

Strzelcy, o których myśleliśmy, że są najlepszymi w historii, nigdy już nie będą mogli wykonać tego, co obecni zawodnicy. Teraz każda drużyna ma sześciu lub siedmiu rzucających za trzy - równie dobrych co Reggie Miller czy Dale Ellis. Steph Curry w ciągu dwóch sezonów rzucił tyle trójek, ile Larry Bird przez całą karierę.

Na zakończenie naszej rozmowy, czy pamięta pan jakieś słowa w języku polskim? Kilka miesięcy temu rozmawiałem z DJ-em Thompsonem i George’em Reese’em i powiedzieli, że pamiętają raczej te brzydkie.

Myślę, że pamiętam więcej niż DJ i George. Niestety nie mówię zbyt często w języku polskim, więc nie ma chyba sensu, żebym coś teraz powiedział, bo prawdopodobnie popełniłbym błąd. Zawsze łatwiej było mówić po polsku w barze po wypiciu kilku piw.

Posłuchaj

rozmowa Radosława Żmudzińskiego z Jeffem Nordgaardem