fot. Brahima Konare
Brahima Konare w barwach AZS-u Koszalin występował w latach 2000-2002 oraz 2006-2007. Ponadto Senegalczyk z polskim paszportem reprezentował m.in. Kotwicę Kołobrzeg i Start Lublin. „Iba” karierę zakończył w 2010 roku w London Capital. Po zawieszeniu butów na kołek został... ochroniarzem i detektywem. Dziś ma w Londynie własną firmę, współpracuje z policją i szkoli ochroniarzy, a ostatnio założył nawet filię w… Ameryce Południowej, w Gujanie.

Radosław Żmudziński: Skąd pomysł na tego typu działalność?

Brahima Konare: Kiedy zdecydowałem się zakończyć karierę, zdałem sobie sprawę, że nie miałem odpowiedniego wykształcenia. Zrobiłem licencje trenerską i sędziowską, bo wszystko kręciło się wokół koszykówki. Chciałem jednak spróbować czegoś nowego. Zacząłem więc studiować na uniwersytecie. W międzyczasie dorabiałem jako ochroniarz, a następnie założyłem firmę. Teraz jestem konsultantem międzynarodowym ds. bezpieczeństwa. Ostatnio otworzyłem oddział w Ameryce Południowej w Gujanie. Współpracuję również z polskimi agencjami. Mam także akademię, gdzie szkolimy ochroniarzy.

Czy pandemia koronawirusa mocno wpłynęła na pana pracę?

Naszymi klientami byli głównie turyści, biznesmeni, dyplomaci, a nawet obcokrajowcy - np. z Dubaju. Lockdown spowodował utratę klientów. Musiałem dostosować się do rynku. Zaczęliśmy więc szkolić ochroniarzy. Po tym, jak ludzie stracili pracę, co jest oczywiście bardzo przykre, szukają rozwiązań czasem niezgodnych z prawem. W związku z tym różne firmy poszukują ochroniarzy, co wpływa na rozwój mojej działalności.

Nie obawia się pan brytyjskiej mutacji koronawirusa? Czy towarzyszy panu strach, gdy wyjdzie pan na ulice?

Gdy była pierwsza fala, ludzie byli przerażeni, ale i również ostrożni. Teraz nauczyli się żyć z wirusem, są spokojniejsi. Mają nadzieję, że koniec pandemii jest coraz bliżej. W sklepach, jak i na ulicach nosimy maseczki.

Mówił pan, że po zakończeniu kariery chciał założyć organizację charytatywną.

Założyłem organizację „Iskra nadziei”. Pomagaliśmy w szpitalu i szkołach. Do wielu afrykańskich wiosek wysyłamy jedzenie. „Montowaliśmy” również wodę. Znajomi optycy wysłali mi używane, ale w dobrym stanie okulary i przekazaliśmy je dzieciom. W każde Boże Narodzenie organizujemy kolacje dla samotnych.

Czy ogląda pan jeszcze mecze polskiej ligi lub NBA?

Nie tak, jak bym chciał. Nieraz jestem bardzo zajęty, podróżuję. To jest ogień, miłość, która nigdy nie zgaśnie. Na Facebooku śledzę kluby, w których grałem. Mam również kontakt z dawnymi kolegami z zespołu. Czasem z moim synem idziemy pograć w kosza.

Czyli wie pan o upadku AZS-u Koszalin?

Tak, to bardzo przykre. Koszykówka miała tu niezwykłą tradycję. Pamiętam naszych niezwykłych kibiców, ich wiarę w nas. Niedawno rozmawiałem o tym z Pawłem Koczanem. Widzę, jak Sebastian Balcerzak jest aktywny na Facebooku. Byłem z nim bardzo blisko. Mieszkaliśmy razem przy ul. Batalionów Chłopskich, chodziliśmy na indywidualne treningi. Miło jest zobaczyć, jak ich ta druga kariera się rozwija. Widać, że pomogła im ta koszykarska dyscyplina.

Muszę zapytać o pana początki kariery. W 1994 roku został pan królem strzelców Pucharu Klubów Afryki w Egipcie. Trzy lata później występował w klubie CAB Tunis. W tym samym roku przeniósł się do Polski i został zawodnikiem Start Lublin. Jak to się stało, że trafił pan do naszego kraju?

Przez znajomego, który był piłkarzem i przyjechał do Polski. Okazało się, że w Białymstoku poszukiwano koszykarza, a później trafiłem do Lublina.

Bardzo szybko nauczył się pan języka polskiego. W jednym z wywiadów mówił pan: „Kiedy wchodzę do tradycyjnej, polskiej knajpy i zamawiam żurek z bigosem, kelnerowi szczęka opada”.

Pamiętam! To było w Lublinie. Byłem nowy. Nie potrafiłem jeszcze dobrze mówić po polsku. Pierwsze danie, które mi podano to była zupa forszmak. Nawet smakowała mi. Później kelnerzy przychodzili i pytali, co chciałbym zamówić. A ja: „forszmak”. No i przez miesiąc jadłem tę zupę! Powiedziałem „dość, nie mogę jeść ciągle tego samego”. Ten biedny kelner nie rozumiał, co mówiłem. Nawet w pewnym momencie zacząłem unikać tego miejsca, ale jak już tam poszedłem, to i tak podawali mi tę zupę. Na szczęście, po pewnym czasie porozumieliśmy się. Oczywiście, było dużo śmiechu! Bardzo lubię polską kuchnię. Nawet tu, w Londynie, chodzimy z żoną do polskich sklepów i kupujemy polskie produkty.

Teraz jest pan szczęśliwym ojcem, mężem. Rzadko zdarza się, że muzułmanie i katolicy tworzą udany związek.

Czasem to było wyzwanie! Łatwo jednak się zaadaptowałem. Ponad 90 proc. Senegalczyków to muzułmanie, a tylko 8 proc. to chrześcijanie. Jednak obchodziliśmy niektóre święta katolickie. Pamiętam, jak zawsze przywoziłem żonę do kościoła, aby nie spóźniła się na nabożeństwo. Czekałem na nią pod świątynią. Po tylu latach tego „podzielenia” dołączyłem do chrześcijańskiej rodziny.

Był pan swojego czasu bardzo rozpoznawalny. Czy wyjście np. do centrum na obiad nie było problemem? Z każdej strony otaczali pana kibice i prosili o autograf.

Zawsze było mi miło, gdy mogłem dać kibicom autograf. Oni doceniali to, co robiłem. Byli dla mnie motywacją. Jeździli z nami na mecze. Przegrywaliśmy i wygrywaliśmy razem. Byliśmy jak rodzina.

Gdyby pan miał wybierać… Koszalin, Kołobrzeg, Lublin czy Białystok? W którym mieście najlepiej pan się czuł?

To bardzo trudne pytanie. Każde miasto miało swój urok - w Koszalinie jest na przykład Góra Chełmska. Najważniejsi są jednak ludzie. Do dzisiaj rozmawiam z moimi sąsiadami z Koszalina. Babcia i dziadek mają już ponad 85 lat. Dzwonimy do siebie i wysyłamy kartki. Zaraz, zawołam żonę i ona opowie o swoich wrażeniach z Koszalina! Aniu!

Anna Konare: Brahima dwa razy grał w Koszalinie. Jeszcze przed naszym ślubem tam mieszkaliśmy, a później już z naszą córką. W tym mieście mamy bardzo dużo znajomych. Uwielbialiśmy morze, katedrę i Górę Chełmską, po której spacerowaliśmy. Właśnie tam rozwijała się nasza miłość. Kiedyś chcielibyśmy przyjechać do Koszalina razem z dziećmi.

Posłuchaj

rozmowa Radosława Żmudzińskiego z Brahimą Konare