fot. Jacek Imiołek/sportowiec.info
Curtis Millage był koszykarskim obieżyświatem. Grał m.in. w Rosji, Libanie, Turcji i Rumunii. Karierę zakończył w Polsce, w barwach AZS-u Koszalin w 2017 roku. Czym teraz zajmuje się były rozgrywający Akademików? Jak wspomina miasto? Jakie ma cele?
Radosław Żmudziński: Pana ostatnim klubem w karierze był AZS Koszalin. Czy dziś jest pan trenerem?
Curtis Millage: Mogłem przedłużyć karierę o rok, ale otrzymałem inną propozycję i z niej skorzystałem. W Arizonie szkolę chłopców ze szkoły średniej. Moim największym marzeniem jest jednak trenowanie europejskich klubów.
To zaskoczenie. Myślałem, że celem - w przypadku amerykańskich szkoleniowców - jest trenowanie zespołów przynajmniej w NCAA, a w ogóle szczytem marzeń jest NBA.
W Europie grałem przez 14 lat. To było niesamowite doświadczenie. Nauczyłem się wiele. Poznałem różne style gry w koszykówkę. Pracowałem ciężko z wieloma trenerami. To stworzyło mi wiele możliwości. Dzięki temu jestem teraz lepszym trenerem, a zdobytą wiedzę przekazuję moim podopiecznym.
Grał pan w wielu europejskich klubach, m.in. na Łotwie - został pan nawet MVP ligi. Występował pan także w Estonii, Turcji czy Rosji. Ponadto miał pan przygodę w Chinach i Libanie. Zgaduję, że dla pana europejska koszykówka jest ciekawsza niż ta w Stanach.
Nie do końca. Po prostu w Europie jest więcej możliwości. Po ukończeniu college’u skupiłem się na europejskim baskecie, a nie na NBA. To była dobra nauka i spore wyzwanie. Zwiedziłem wiele krajów. Podobało mi się to. Kiedy jesteś profesjonalistą, musisz być przygotowany na zmianę miejsca pracy. Odniosłem trochę sukcesów w europejskiej koszykówce. Dzięki temu też wiem, że moja filozofia trenerska znajduje się na dobrym poziomie, choć jest jeszcze dużo do poprawy.
Co pan sądzi o krajach, w których pan się znalazł podczas kariery. Co było w nich wyjątkowego? Kultura danego państwa, język, a może architektura?
Uczenie się języka, historii, w ogóle poznawanie kultury tych państw było niesamowitym doświadczeniem. Poznanie mieszkańców, zaadaptowanie się do ich zwyczajów, czasami dziwnych, było wyzwaniem. Na przykład w paru krajach było ciepło - podobnie jak w Arizonie. Z kolei we wschodniej Europie było już zimno. Moja rodzina uwielbiała śnieg. W Arizonie go w ogóle nie było. W Polsce była natomiast wspaniała atmosfera. Cały czas myślimy o Koszalinie. Często wspominam to miasto z Darrellem Harrisem (obecny zawodnik Żaka - red.), który przecież większość kariery spędził w Polsce. Pewnego dnia chciałbym tu wrócić i spróbować swoich sił jako trener.
Darrell Harris powiedział panu o upadku AZS-u Koszalin?
Nie. Nie wiedziałem, że AZS Koszalin upadł.
Czy są zatem jakieś wyjątkowe wspomnienia związane z Koszalinem? Dodajmy, że w tamtym czasie AZS nie należał do czołówki, wręcz był to schyłek klubu.
Wszystko w Koszalinie podobało mi się. Wielokrotnie mówiłem, że mógłbym tutaj rozegrać jeszcze jeden sezon. Mieliśmy dobrych graczy, a kibice byli wspaniali. To właśnie tu zakończyłem karierę. Czasem było trudno. Wiele osób mówiło mi, że jestem już za stary na koszykówkę. Wciąż jednak odnosiłem zwycięstwa i mogłem zagrać w jednym meczu więcej niż 30 minut. W Koszalinie wraz z rodziną nie zagrzałem zbyt długo miejsca, ale to, co stało się z klubem jest naprawdę smutne.
Nasi kibice mogli pana zapamiętać jako zawodnika agresywnego w obronie, oddającego wiele rzutów i notującego kilka asyst. Był pan wojownikiem na parkiecie.
Zacząłem grać w koszykówkę, gdy miałem 14 lat. Mój trener ciągle powtarzał mi, że jeśli chcę być rozgrywającym, muszę stać się wojownikiem na parkiecie. Miałem być kimś w rodzaju trenera i liderem zespołu. Musiałem wziąć odpowiedzialność za grę drużyny i pozwolić chłopakom podążać za sobą. Trener mówił: „jeśli ty walczysz, walczą i oni”. Powtarzał, że moim zadaniem jest pokazanie reszcie tego, co mogę zrobić nie tylko na parkiecie, ale i poza nim. Właśnie dlatego ludzie mówili, że Curtis Millage był wojownikiem, pracował ciężko i był kompletnym graczem.
W 2003 roku nie dostał się pan do NBA. Należy jednak pamiętać, że do draftu przystąpiło wielu znanych zawodników - m.in. LeBron James, Carmelo Anthony, Chris Bosh, Leandro Barbosa czy Chris Kaman.
Pod koniec 2003 roku poważnie myślałem nad grą w koszykówkę po ukończeniu college'u. Nie do końca jednak skoncentrowałem się na staniu się profesjonalnym zawodnikiem. Skupiłem się bardziej na szkolnych stopniach, by móc kontynuować naukę na uniwersytecie. Mimo to zgłosiłem się do draftu. Było trudno, ale nie przejmowałem się tym zbytnio. Phoenix Suns zaprosili mnie i kilku innych chłopaków na obóz. Gdyby nie transfer Leandro Barbosy z San Antonio Spurs, to miałbym miejsce w zespole „Słońc”. Mogłem jednak z nimi trenować. Zmierzenie się właśnie z Brazylijczykiem, Amare Studamire’m, Stephonem Marbury’m czy Joe Johnsonem było niesamowitym doświadczeniem. Kiedy zobaczyli, co wyczyniałem na parkiecie, byli bardzo zdziwieni, że nie zostałem wybrany przez klub w drafcie. Trener wskazał, że mogę wyjechać do Europy. Trafiłem więc do Niemiec (Würzburg Baskets - red.). Polubiłem ten kraj. Po drodze pojawiły się inne propozycje, ale je odrzuciłem. Dostawałem coraz więcej minut i już nigdy nie myślałem o powrocie do Stanów, by ponownie próbować dostać się do NBA.
Kiedy grał pan w Europie, nie zagrzał pan miejsca więcej niż dwa lata.
Jestem profesjonalistą i musiałem myśleć o koszykówce, jakby to był biznes. Co ważne, trudno grać w Europie. Musisz pokazać się z dobrej strony. Musisz być wojownikiem. Musisz być po prostu twardy. Nie zawsze do mnie należała decyzja o opuszczeniu klubu. Czasem też, ja i moja rodzina musieliśmy podejmować decyzje, które byłyby dla nas odpowiednie, także pod względem finansowym. Chcieliśmy wieść jak najbardziej dostanie życie. Pod względem sportowym, marzyłem również o grze w europejskich pucharach - np. Eurocup, FIBA Cup czy Eurolidze. Nie żałuję jednak podjętych decyzji, także tych dla pieniędzy. Można powiedzieć, że byliśmy szczęściarzami. Jesteśmy wdzięczni osobom, które spotkaliśmy na swojej drodze - zawodnikom, trenerom czy działaczom.
Jakie są różnice między europejską koszykówką a tą w Stanach Zjednoczonych?
Europejska koszykówka jest o wiele bardziej fizyczna niż NBA. Każdy w Europie chce być jak wojownik, czego nie zawsze można powiedzieć o USA. Każdy w Europie potrafi rzucać, dryblować, podawać. Kiedy rozpoczynałem karierę, to w USA wysoki zawodnik nie potrafił rzucić za trzy i dobrze podawać, ale w Europie - już tak. Teraz koszykarz, który ma ponad dwa metry wzrostu, rzuca, drybluje, broni. To jest coś niesamowitego. Może nie do końca Europejczycy są tak skoczni i potrafią wykonywać wsady, ale imponująca jest ich gra w defensywie. Do tego jeszcze dopingujący ich kibice, te okrzyki radości, zagrzewanie do jeszcze większej pracy. Mój pobyt w Rosji pozwolił mi zrozumieć, jak bardzo stałem się silny fizycznie dzięki grze w tak wielu krajach. Byłem prawie nie do pokonania. Mogłem bez problemu ograć, a nawet przeskoczyć wysokiego czy wybić mu piłkę prosto spod kosza.
Jakie ma pan plany i cele na 2021 rok?
Bycie lepszym trenerem, mężem, ojcem. Chciałbym zdobyć mistrzostwo stanu. Być może ktoś zobaczy moje osiągnięcia, zadzwoni do mnie i poprosi o objęcie jakiegoś europejskiego klubu? To byłoby szczytem marzeń.
Ogląda pan czasem mecze Energa Basket Ligi? Nie pytam o NBA, bo zapewne odpowie pan „tak”.
Może to wydawać się zabawne, ale nie pasjonuję się zbytnio NBA. Oglądam naprawdę bardzo mało meczów. Ciągle za to śledzę europejską koszykówkę. Sprawdzam, jak sobie radzą moi dawni koledzy z drużyny. Często rozmawiamy ze sobą o ich występach. Co do polskiej ligi… To czekam aż Darrell Harris wyśle mi wiadomość z linkiem, pod którym będę mógł zobaczyć jak gra. Wciąż chciałbym obserwować polską ekstraklasę, lubię te rozgrywki. Kto wie? Może pewnego dnia zostanę trenerem w waszym kraju?
Czy pamięta pan jakieś słowa w języku polskim?
Dzień dobry!